Tegoroczny Międzynarodowy Dzień Chleba, obchodzony na blogach kulinarnych na całym świecie, to dla mnie wspaniała okazja, żeby celebrować i pochwalić się moim pierwszym, zakwasowym chlebem bochenkowym. Dotychczas moje pierwsze, nieśmiałe kroki w świecie pieczywa na zakwasie, stawiałam testując proste, razowe chleby foremkowe. Ale kiedy mój wychuchany zakwas nabrał siły i dojrzałości, a ja - jako takiego pojęcia o rodzajach, metodach i właściwościach pieczywa, postanowiłam w końcu zrobić krok na przód i upiec chleb bez foremki :)
Dzisiaj będzie różowo :) Jak każdej jesieni, zaróżowiła się w ogrodzie rajska jabłoń, tysiącem małych różowych jabłuszek. Szarlotka z raju i rajski dżem z tamtego roku, zachęciły mnie do dalszych eksperymentów z mniejszymi braćmi alw, malinówek, renet i beforestów. Różowy miąższ jabłuszek jest tak dekoracyjny, że jeszcze raz postanowiłam wykorzystać ten walor w cieście - tym razem w słodkim, jesiennym chlebku z orzechami laskowymi. I rzeczywiście - kawałki jabłek wyglądają w nim jak różowe pralinki. I chociaż na surowo diabelsko kwaśne i cierpkie, upieczone w słodkim cieście smakują bardzo dobrze, a w towarzystwie garści uprażonych orzechów mogą umilić nawet najbardziej pochmurny i deszczowy, jesienny poranek.
Marzyliście kiedyś, żeby ze swoich domowych kuchni, chociaż na chwilkę, chociaż przez dziurkę od klucza zajrzeć do kuchni jednej z najlepszych restauracji na świecie i poznać jej tajemnice? Ja marzyłam, a mimo to nawet nie śniło mi się, że marzenie to może kiedyś się spełnić. A jednak! :) Dziełem paru zbiegów okoliczności i przypadków, a przede wszystkim, jak to się zwykle zdarza, z dużą pomocą starych, niezawodnych przyjaciół (Justyna – wielkie dzięki i dozgonne wyrazy wdzięczności! :)) znalazłam się w brytyjskim Cheltenham, gdzie spędziłam parę niezapomnianych, inspirujących chwil w dwugwiazdkowej restauracji Le Champignon Sauvage.
Witajcie, po ostatniej już w tym roku wakacyjnej przerwie :) Znowu strasznie stęskniłam się za blogowaniem i Wami (tak, to musi być już jakiś rodzaj uzależnienia ;)) i z ochotą i nowymi pokładami sił i pomysłów wracam do mojego ulubionego zajęcia :) Chociaż muszę przyznać szczerze, że wciąż jeszcze jestem (duchem) trochę tam, skąd wróciłam. Poleczka zdradziła już, że byłam w Londynie, ale nie tylko ;) Poza odkrywaniem najbardziej fascynujących zakątków monumentalnego Londynu, niezapomnianymi, niezwykle sympatycznymi spotkaniami ze starszymi i tymi całkiem nowymi przyjaciółmi (Poleczko, Arku - dziękuję za spotkanie i wspaniały wieczór! :D ), przeżyłam fantastyczną, kulinarną przygodę, o której postaram się opowiedzieć Wam w szczegółach już w kolejnym wpisie.
Początek jesieni, to czas porządków w ogrodzie. Warzywa i owoce wędrują z grządek, krzaków i drzew do skrzynek i piwnicy, aby schronić się przed zimnem. Kiedy na drzewach zostają tylko jesienne jabłka, na krzakach aronia, a na grządkach pękate dynie i "zimnolubne" warzywa, to znak że prawdziwa jesień już za pasem (niestety). Póki pierwsze dotkliwe chłody nie hulają jeszcze na dobre między drzewami, wybrałam się na zbiory i pierwsza zebrana porcja dojrzałej aronii, właśnie trafiła do słoików :)
Podobno mamy jeszcze lato, tylko dlaczego tak trudno w to uwierzyć kiedy spojrzy się przez okno? :/ Taka chyba już uroda naszego regionu, że lato równie nagle pojawia się, jak i znika. Trochę smutno i żal, że znów kurtki, szaliki i zakryte buty, że znów trzeba się ścigać ze słońcem, aby zrobić dobre zdjęcie. Zaczęłam też nawet pociągać nosem i to wcale nie z żalu za latem, ale z powodu pierwszego jesiennego (?) przeziębienia. Na pocieszenie upiekłam drożdżowe ze śliwkami - najprostsze na świecie - "postny" jak mawia moja babcia ;) drożdżowy spód z duuużą ilością dojrzałych węgierek, oprószonych cukrem, wymieszanym z cynamonem.
W pięknym Wilnie, o którym opowiadałam Wam z ostatnim wpisie, trafiłam tym razem niespodzianie na jarmark średniowieczny odbywający się w sobotę na głównym rynku miasta :) Nie mogłam powstrzymać się przed obfotografowania wszystkich kramów i pokazaniem ich Wam :) Można było obejrzeć stroje, sprzęty, dawne metody robienia glinianych naczyń i ich wypalania w specjalnym piecu, drewniane, dekoracyjnie rzeźbione dzieże do ciasta, mosiężne sztućce, gliniane garnki do gotowania, a poza tym biżuteria, tkaniny, instrumenty, monety, a to wszystko przyprawione dużą dawką humoru, wcielających się w średniowiecznych mieszczan organizatorów. Od tego wszystkiego można było niemal stracić głowę, szczególnie w pobliżu miejsca zarezerwowanego dla kata i jego małego pomocnika ;)
Pomiędzy wyjazdami i powrotami umknął mi gdzieś tegoroczny dzień blogera, ale że w międzyczasie otrzymałam miłe zaproszenie do blogowej zabawy od Dagi i Amber i obiecałam się wywiązać - mocno spóźniona, ale niniejszym to czynię :)
Oprócz średniowiecznych jarmarków... ;)
- lubię weekendowe spotkania z przyjaciółmi, kiedy po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, jakie to szczęście, że ich mam :)
- lubię moment, kiedy koła samolotu odrywają się od ziemi i kołaczącą się wtedy w głowie myśl, że "człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać" ;)
- lubię Trójeczkę, najbardziej tę radiową :)
- lubię koty :)
- lubię fotografować i lubię, kiedy obraz na zdjęciu pokrywa się idealnie z tym, który wcześniej narodził się w mojej głowie,
- lubię stare, dobre rockowe granie i koncerty na żywo,
- lubię kulinarne wyzwania,
- lubię kupować książki i płyty,
- lubię ciepło
Subskrybuj:
Posty (Atom)