Kompletując i pakując świąteczne prezenty dla najbliższych, zawsze mam pewien niedosyt. Do samej Wigilii chodzą mi po głowie ciągle nowe pomysły na obdarowanie każdego choćby jeszcze jednym drobiazgiem, jeszcze jedną miłą drobnostką, kolejną niespodzianką. Własnoręcznie wykonane prezenty sama uważam za te najmilsze i najbliższe, więc i przedświąteczną kuchnię chętnie zamieniam w małą manufakturę świętego Mikołaja :) Dobrym pomysłem na jadalny prezent na ostatnią chwilę są śliwki w czekoladzie.
Kiedyś już pisałam Wam, że moim ulubionym bożonarodzeniowym motywem są anioły. Nic nie zmieniło się w tej kwestii od tamtej pory :) Mogą nie istnieć brodaci Mikołaje, gwiazdki, śnieżynki, bałwanki i piernikowe chatki - dopiero gdy upiekę przynajmniej dwa zastępy skrzydlatych, uśmiechniętych, zadumanych, skrzywionych czy śpiewających piernikowych aniołów, czuję, że oto właśnie rozpoczynają się święta :) Część z nich nie lukruję i nie dekoruję wcale, bo już sam surowy, anielski kształt pojawiający się tu i tam na wigilijnym stole, nadaje mu szczególnego, rustykalnego charakteru.
Tak tak, dobrze kojarzycie go ze słynnym listopadowym rogalem od świętego Marcina :) Prawda jest taka, że w związku z przeprowadzką, maratonem parapetówek, odwiedzin, niekończącego się meblowania i całego zamieszania z tym związanego, ominęło mnie w tym roku kręcenie rogali marcińskich. W dodatku zostałam z półkilogramowym zapasem białego maku, którego termin ważności nieubłaganie zbliża się do końca, a że nie ma nic gorszego, od przeterminowanego maku, który szybko lubi nabierać goryczki i "przyperfumować się" przykrą stęchlizną, musiałam czym prędzej wymyślić coś na jego wykorzystanie. W moim domu nie ma świąt Bożego Narodzenia bez maku i to przynajmniej na kilka różnych sposobów. Powstał więc na próbę całkiem nowy, "biały" makowiec (drugi upiekę tuż przed Wigilią) - w prostej linii skoligacony ze świętomarcińskim rogalem :)
Jak już uprę się na jakiś składnik, to nie ma zmiłuj! ;)) A że od zawsze uważam (przepraszając z góry wszystkich piwoszy za tę subiektywną herezję ;)), że piwo mniej nadaje się do picia (wyjątkiem jest grzane z duuuuużą ilością korzeni i zimne z duuuuużą ilością soku), a bardziej do gotowania, pieczenia i smażenia, w związku z tym znowu będzie o piwie :) Od czasu, kiedy odwiedziłam zieloną wyspę, miałam w zamiarze upieczenie domowej wersji tradycyjnego irlandzkiego soda bread.
Jedną z najprzyjemniejszych stron blogowania jest poznawanie nowych ludzi, równie zakręconych wokół swojej pasji, uwielbiających rozprawiać o niej godzinami, dzielących się swoimi ulubionymi recepturami i kulinarnymi sztuczkami. Wymiana taka między zaprzyjaźnionymi blogami i blogowiczami to rzecz normalna, ale najbardziej lubię, kiedy przepisy i swoje lub zakorzenione od pokoleń w rodzinach (i często genialne!) pomysły podrzucają mi czytelnicy :)
Marzy mi się dyniowe przyjęcie - dyniowe party, z dynią - królową balu w roli głównej. Dyniowe dekoracje z lampionami, jesiennymi stroikami i aranżacjami zdobiącymi mieszkanie, a na stole festiwal dyniowych potraw. Kiedy kolejny rok z rzędu długie jesienne wieczory spędzam męcząc się z przekrawaniem olbrzymich, pękatych, pomarańczowych głów, obieraniem twardej skórki, oczyszczaniem i suszeniem cennych pestek, warzeniem hurtowych ilości dyniowego musu (na teraz i do zamrożenie - na później) i poznając coraz nowsze i coraz ciekawsze kombinacje dyniowych smaków, przygotowanie dyniowego przyjęcia wydaje mi dziecinnie proste.
Subskrybuj:
Posty (Atom)