W folderze o nazwie "Jesień" zapisałam dawno temu przepis na ciasto gryczane z gruszkami z jednego z moich ulubionych blogów - Palachinka. Często wędrując po stronach czy przeglądając książki i pisma kulinarne, segreguję przepisy według pór roku i według smaków z którymi najbardziej mi się kojarzą. Tak jak za piernikami i makowcami przepadam głównie zimą, ciasta z truskawkami jem głównie w czerwcu (jakkolwiek kuszące byłyby błyszczące z zapakowanych pudełek, idealnie kształtne truskawki z importu, dostępne w marketach długo przed i po sezonie), a paj jabłkowy najbardziej smakuje mi we wrześniu, to przeglądając składniki ciasta gryczanego od razu pomyślałam o jesieni.
Mój staropolski obiad, kończę dziś obiecanym deserem.
Kiedy Brytyjczycy szczycili się swoimi puddingami, na stołach francuskich królował migdałowy Blanc-Manger, u nas jadano leguminy. Nazwa deseru nie kojarzy się szczególnie smakowicie (zupełnie jak osławiony angielski 'pudding' ;)) i przywodzi na myśl coś "budyniowatego" i mdłego, coś co mogło smakować jedynie i tak cierpiącemu dla idei dziewiętnastowiecznemu, blademu, romantycznemu poecie ;) Postanowiłam obalić ten mit, testując na własnej skórze leguminę dyniową, która okazała się jednym z najlepszych domowych deserów, jakie ostatnio jadłam i którą będę powtarzać pewnie przynajmniej przez najbliższy miesiąc (dopóki wyczerpię zapasy dyniowego puree ;))
...Stało cztery przeogromnych dzików, to jest ile części roku; każdy dzik miał w sobie wieprzowinę, alias szynki, kiełbasy, prosiątka. Kuchmistrz najcudowniejszą pokazał sztukę w upieczeniu całkowitym tych odyńców. Stało tandem dwanaście jeleni, także całkowicie upieczonych, ze złocistymi rogami, ale do admirowania, nadziane były rozmaitą zwierzyną, alias zającami, cietrzewiami, dropami, pardwami. Te jelenie wyrażały dwanaście miesięcy. (...)
Ładnie w tym roku nasze narodowe święto listopadowe połączyło się ze świętem kuchni polskiej, czyli akcji Ireny i Andrzeja - Gotujemy po polsku! Powoli zaczyna mi to wchodzić w krew - zaraz po dyniowych szaleństwach w kuchni, odgrzebuję stare książki i artykuły i z wielkim entuzjazmem udaję się na wycieczkę w czasie, aby odkopać parę ciekawych i zapomnianych często potraw z naszej kulinarnej historii. Z tej okazji, jak rok temu, zapraszam Was na uroczysty, jesienny (staro) polski obiad :)
Kiedy Św. Marcin na białym koniu jedzie... Warsztaty kręcenia rogali marcińskich w Poznaniu
11 listopada 2011
Nie wiem, czy kojarzycie pewnego zielonego, gąbczastego cudaka, który pojawił się tutaj dwa lata temu z hakiem i który wzbudził powszechną konsternację, głównie za sprawą tego rzadko spotykanego w wypiekach koloru (to było chyba jeszcze przed erą święcenia triumfów przez innego cudaka, zwanego "ciastem Shrek"... :P). To było moje pierwsze spotkanie z azjatyckim ciastem szyfonowym i jak wówczas sama przyznałam - dalekim od ideału w moim wykonaniu :) Problemem była forma do pieczenia, bo zwykła, niska tortownica z kominkiem nie zdała egzaminu, a także brak tajemniczego jeszcze winianu potasu i kombinowanie na własną rękę z innymi stabilizatorami białek. W każdym razie efekt i tak był na tyle porywający, że postanowiłam nie składać broni w tym temacie, tylko po zaopatrzeniu się w brakujące narzędzia i składniki próbować dalej. O ile winian potasu nie stanowi już żadnego problemu, to kwestia foremki spędzała mi sen w powiek ;)
Pamiętacie naszyjniki z owocowych pestek? :) Pamiętam ze swojego dzieciństwa, że każde jesienne porządki w ogrodzie kończyły się zabawą w tworzenie eko-ozdób na szyję lub zamiennie, okręconych kilkukrotnie wokół nadgarstka w roli eko-bransoletki - na rękę :) Materiału było sporo - lekko nadpsute jabłka, gruszki-spady, które nie dostąpiły zaszczytu znalezienia się w skrzynce wędrującej do piwnicy na zimę. Ale ja najbardziej lubiłam pestki pigwowca :) Mimo że mniejsze i twardsze od jabłkowych i gruszkowych (co wiązało się z większym poświęceniem i wielokrotnym użyciem plastra do opatrzenia pokłutych paluszków ;)), były bardziej krągłe i pięknie błyszczące, przy czym nie traciły swojego naturalnego blasku i nie matowiały jak inne po inwazyjnym wyrwaniu ich z ciepłego nasiennego gniazdka. Naszyjnikiem czy bransoletką z pigwowca można było pochwalić się przed koleżankami bez dwóch zdań :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)