... czyli oswajania ryby ciąg dalszy :)
Ostatnim razem twierdziłam (i przyznaliście mi rację :)), że dobra ryba nie wymaga szczególnej obróbki i im prościej jest przyrządzona, tym lepsza. Właściwie wystarczy jej sól, pieprz, kilka kropel cytryny i gałązka świeżych ziół. Niby tak, ale gdyby tak tę rzecz zagmatwać, aż do stopnia niesłychanego...? ;)
Dziękuję Wam za wszystkie zgłoszone propozycje przepisu na Wasze "ciasta z wody". Miałam niemały dylemat z wyborem tylko dwóch, bo sama, obdarowana takimi wypiekami przebaczyłabym największe przewinienie w mgnieniu oka :) Jednak książkę Weranda pełna słońca chciałabym podarować Joli, za słoneczne ciasto z likierem jajecznym i brzoskwiniami oraz Fuchsi, za różany sernik z rachatłukum, który z powodzeniem zastąpić może najpiękniejszy bukiet kwiatów. Dziewczyny, proszę Was o kontakt mailowy :)
Pierwszy dzień wiosny przywitał mnie mało optymistycznie (pomijając fakt, że to poniedziałek ;)) pochmurnym, mglistym porankiem, aby później, nieoczekiwanie zmienić się w prawdziwie wiosenne, skąpane w słońcu popołudnie. Często życie pisze podobne scenariusze i kiedy mamy wrażenie, że już na zawsze przesłoniła je czarna chmura nieszczęść i problemów, nagle pojawia się promyk słońca, który budzi nadzieję i przedstawia sytuację, w której się znaleźliśmy w zupełnie innym świetle.
O tym właśnie jest książka Juliette Fay, pt. Weranda pełna słońca. Dotychczasowe poukładane i wypełnione szczęściem życie Janie w jednej chwili rozpada się na drobne kawałki, kiedy w wypadku ginie jej ukochany mąż. Zostaje sama z dwójką małych dzieci i oprócz tego, że odtąd w pojedynkę musi sprostać dużym i małym problemom dnia codziennego, musi nauczyć się również obcowania z otaczającym ją światem, którego właściwie nie znała, dotychczas zamknięta pod kloszem swojego osobistego szczęścia. Nie jest to proste zadanie i często zdarza się jej popełniać gafy i ranić życzliwe jej osoby. Wtedy zawsze wyjściem z trudnej sytuacji staje się "ciasto z wody".
Motyw ciasta przewija się przez całą opowieść. Ciastem (bananowym w ilościach hurtowych ;)) zasypują Janie sąsiedzi, w pierwszych tygodniach po tragedii, z ciastem wpada na wizyty kontrolne natrętna ciotka Jude, a także sympatyczny kuzyn Cormac, który jest właścicielem cukierni. "Ciasto zgody", przekształcone dziecięcym przejęzyczeniem na "ciasto z wody", stało się rodzinnym synonimem przeprosin.
Nie istnieje uniwersalna formuła przeprosin, którą można wygłaszać za każdym razem, gdy kogoś zranimy. Prawdę mówiąc, często okazuje się, że liczą się nie słowa, ale szczerość okazanej skruchy i próba naprawienia winy w sposób indywidualny dla każdego z nas. Dlatego właśnie nie ma jednej recepty na "ciasto w wody". To od nas zależy, jaki wypiek uznamy za stosowny w danej sytuacji. Najważniejsze, by w jego wykonanie włożyć całe swoje serce.
Jeżeli macie ochotę na zabawę w wymyślenie swojego własnego "ciasta z wody" i poznania całej historii Janie, mam do rozdania dwa egzemplarze książki, dla tych, którzy zaproponują najciekawsze przepisy na "ciasto na przeprosiny". Możecie opublikować je na swoich blogach i przysłać link lub wysłać przepis (i zdjęcie, jeżeli macie ochotę) na mój adres e-mail lub zostawić w komentarzu. Na Wasze propozycje czekam do
niedzieli 27 marca, a w poniedziałek ogłoszę wyniki.
Powodzenia :)
Lubicie duszoną marchewkę? Bo ja nie :) Duszona marchewka to zmora mojego dzieciństwa i jedno z niewielu dań, do których nie przekonałam się do tej pory. Co prawda nie uciekam w popłochu na jej widok, ani nie oddaję jej nieelegancko w całości na opróżnionym z reszty zawartości talerzu, ale zjadam bez jakiejkolwiek przyjemności. Mam to po babci ;) Babcia, mimo że była niekwestionowanym mistrzem w przyrządzaniu tej przystawki, sama zawsze sprytnie wymigiwała się od jej konsumowania. Prawda jest taka, że gotowana do miękkości lub duszona marchew (nie daj Boże zaprawiona dodatkowo śmietaną lub/i mąką) traci wszystkie walory, które najbardziej w niej cenię. Jej kruchość, soczystość, ba, nawet energetyzujący kolor - wszystko idzie na zatracenie w garnku z pokrywką, zamieniając jedno z najsmaczniejszych warzyw w mazistą, słodkawą paciaję (z góry przepraszam wielbicieli duszonej marchewki! ;D)
Coś mi się wydaje, że oto rozpoczynam moją wielką przygodę z rybami :) Powodów tego stanu rzeczy jest przynajmniej kilka - warsztaty kulinarne, które były pozytywnym impulsem, rozpoczynający się właśnie okres postu, jako świetna okazja do zaproszenia większej ilości dań rybnych do codziennego menu i nowy sprzęt kuchenny, o którym za chwilę. Ale przede wszystkim powoli zaczynam rozsmakowywać się w rybach, rozróżniać ich smaki i rodzaje, testować połączenia z ziołami, przyprawami, warzywami i owocami. Opowiadałam już kiedyś, że bardzo długo żyłam w narzuconym sobie przekonaniu, że ryb nie lubię. Do czasu. Do czasu, kiedy przypadkowo miałam okazję spróbowania dań, które zupełnie odmieniły moje myślenie o rybach. Jednym z nich była, pokazywana już kiedyś ryba w mleku kokosowym, a drugim - ryba w maśle pomarańczowym, którą poznałam w kuchni górskiego pubu w Kumbrii, o którym opowiadałam Wam przy okazji daktylowego puddingu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)