Pytacie, czy żyję? Tak, choć wciąż lekko przykurzona gładzią gipsową, poklejona silikonem i ze znacznie nadszarpniętymi nerwami ;) Zanim człowiek zabierze się za remont i urządzanie mieszkania od przysłowiowej cegły, żyje w błogiej nieświadomości istnienia mało fachowych fachowców, samozwańczych mistrzów dziedzin, o których mają tylko nikłe pojęcie, nieuczciwych sprzedawców i całej masy czyhających niebezpieczeństw i kruczków, które starannie wypracowaną wizję projektu potrafią w jednej chwili posłać w diabły. Jakie to szczęście, że konieczność kolejnego generalnego remontu to perspektywa przynajmniej kilku albo nawet kilkunastu lat (przynajmniej mam taką nadzieję ;)) a ten aktualny dobiega końca...
Przepraszam Was za chwilową ciszę na ekranie :) Nawet nie zauważyłam, że upłynęła już połowa lipca, a ostatni wpis pojawił się razem z ostatnim kopnięciem mistrzowskiej euro-piłki. Bardzo oryginalnie spędzam w tym roku wakacje, bo zamiast wylegiwać się na plaży, pływać w jeziorach czy wędrować po nieznanych zakątkach świata, podróżuję ścieżkami sklepów budowlanych i meblowych, wertuję tony pism wnętrzarskich, brodzę po kostki w gładzi szpachlowej, klejach do glazury i farbach. W międzyczasie przeprowadzam renowację pięknego, starego krzesła dębowego, a że jest to mój debiut w tej dziedzinie, podwójnie trzęsę się z emocji :) I nie mogę doczekać się, kiedy zetrę ostatni poremontowy kurz, poustawiam książki na nowiutkich półkach i wprowadzę się do mojego nowego królestwa... :)
Jak to - to już naprawdę koniec? Kiedy minął ten szalony czerwiec? Dopiero narzekałam na denerwującą atmosferę, podsycaną przez media, na absurdalne gadżety i na to, że piłkarskie Euro czyhało w każdej lodówce. Z mocnego postanowienia odcięcia się od tego szaleństwa, które założyłam sobie z góry, już po tygodniu trwania mistrzostw zostały tylko okruchy - mecze, obstawianie wyników, emocje, śledzenie relacji "z życia kibica", szczególnie tego przyjezdnego, znalazły się na porządku dziennym. Ba, bawiłam się nawet w (gdańskiej) strefie kibica, choć nie podczas meczu, ale koncertu Noela Gallaghera :) Jednocześnie przez moją kuchnię przewinęła się niecodzienna fala fast-foodu (czyli to, co kibice lubią najbardziej), jednak w domowej wersji 'slow', z której częściową foto-relację przedstawiam poniżej :)
W tamtym roku o mniej więcej tej samej porze, przekonywałam Was i siebie, że znalazłam idealną tartę truskawkową. Kiedy teraz piekłam tę oto, myślałam sobie, że jest to ta kombinacja smaków, którą zamiast jabłkiem, biblijny wąż mógłby skusić Ewę, którą dziewczyny powinny serwować upatrzonym kandydatom w celu rozkochania ich bez pamięci i którą skazańcy powinni delektować się po raz ostatni na tym padole. Połączenie kruchego migdałowego spodu, puszystego kremu z delikatnego sera mascarpone i bitej śmietany, świeżych truskawek i ciepłego, gęstego krówkowego sosu jest grzechu warte. I co prawie niemożliwe - kolejne lato i kolejna odkryta tarta, jeszcze lepsza od tej prawie idealnej z tamtego roku, która znowu namieszała w moim osobistym rankingu truskawkowych przebojów. Aż boję się pomyśleć, co będzie za lat kilka ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)