Od rana towarzyszy mi irracjonalne podenerwowanie i dekoncentracja. Robota nie klei się wcale. A przecież piłka mnie nie kręci, a w Euro Mistrzostwa zostałam wciągnięta wbrew swojej woli i chęci i jestem tylko obojętnym świadkiem i podglądaczem całego zamieszania. Tylko skąd to podenerwowanie? Z najgłębszych zakamarków szafy wyciągnęłam nawet olbrzymi biało-czerwony kapelusz, pamiętający czasy entuzjastycznego dopingowania Małysza w najważniejszych zawodach skoków narciarskich i flagę, która zwykle wyprowadzana jest na balkon na okoliczność jej święta 2 maja. Apetyt też jakby dziś trochę przytłumiony (ściśnięty z nerwów żołądek?). Oflagowałam lekką, wiosenną sałatę i czekam na wieczór...
Piłka nożna to zdecydowanie męska rzecz. Prawdopodobnie dlatego prędzej zrozumiem teorię mechaniki kwantowej niż zasady spalonego. Nie pojmę też pewnie nigdy fenomenu boskiego Ronaldo (chyba że wyznacznikiem boskości jest ilości nakładanego na włosy żelu ;)) ani sensu radosnej zabawy w wymienianie się zapoconymi koszulkami tuż po skończonym meczu. Podczas przygotowań do Euro'12 skakałam z radości na wieść o budowie każdego kolejnego, nowego, pięknego stadionu w naszym kraju, z wizją nie meczów, ale wielkich koncertów i widowisk artystycznych, odbywających się tam w przyszłości.
Coś tak czułam w kościach, że Euro-szaleństwo nie ominie mnie jednak zupełnie ;D Trudno odciąć się od zastanej rzeczywistości, kiedy wszystkie media, łącznie z moim ukochanym radiem, oflagowane są barwami narodowymi, zapełnione transmisjami i relacjami stadionowymi. Ba, ku mojemu zdumieniu, nawet moje malutkie miasteczko wyglądało i brzmiało w piątek niczym Zakopane podczas zawodów skoków narciarskich złotej ery sukcesów wąsatego Adama. Do tego wszystkiego poproszono mnie o przygotowanie zestawu przekąsek, którymi kibicujący przed telewizorami mogliby posilić się w przerwach pomiędzy wydawaniem zagrzewających do boju okrzyków i zaśpiewów, trąbieniem w wuwuzele (?) i inne tego typu zabawki, wymachiwaniem flagą lub pięściami i komentowaniem. Pomyślałam, że skoro już barykaduję się w tej kuchni, a uciec od piłkarskiej gorączki będąc w samym jej epicentrum i tak nie zdołam, przynajmniej postaram się jak mogę umilić ten czas wszystkim, których piłka naprawdę kręci czymś smacznym :)
Wiosna bez szparagów, to jak maj bez słońca. Maj może i tak, ale za to z (wyjątkowo zimnym) czerwcem przywitałam się kichaniem i kocem, wyciągniętym z szafy i jak się okazuje, pozornego sezonowego letargu. Nie uśmiecha mi się takie lato, chociaż powoli zaczynam się do niego przyzwyczajać. Globalne ocieplenie? Dobre sobie :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)