Zielono mi :) Uwielbiam obserwować, jak spod zaspanej ziemi wyłaniają się moje zioła. Listek po listku, zieleni się i płoży cytrynowy tymianek, do góry pnie się szałwa i estragon, a mięta i melisa łakomie zagarniają coraz większy obszar ziołowego poletka. Kiedy do tego lubczyk ukształtuje się w pokaźnych rozmiarów krzak, ziołowy sezon letni uznam za otwarty :) Rozleniwiła mnie trochę ciepła i słoneczna pogoda, muszę przyznać i nawet dzisiejsze danie jest częściowo "daniem z odzysku" ;)
Oszalałam zupełnie na widok tych bułeczek! :) Tajwańskie bułeczki z wyglądu przypominają trochę chińskie pierożki wonton, ale jak na bułeczki przystało, są z ciasta drożdżowego. Mają mięsne nadzienie (chociaż wyobraźnia podsunęła mi od razu parę innych pomysłów na smaczny wsad :)) i zupełnie jak nie-bułeczki, zamiast rosnąć i rumienić się w piecu, smażą się, a dokładniej duszą na patelni :) I jak tu takich nie kochać! ;) Znalazłam je na blogu Lydii My Kitchen, jednym z moich ulubionych z kuchnią azjatycką, a ona zaadaptowała przepis na podstawie programu kulinarnego telewizji tajwańskiej (koniecznie obejrzyjcie filmiki z youtube - bardzo przydatne :))
Skonam jak nie zjem dziś "skona", to pewne! ;) Kiedy dopada mnie tęsknota za wyspami, zaczynam od rana nerwowo szukać wycinarek do scones i już wiem, czym będę raczyła się na śniadanie. Zauroczyły mnie od pierwszego wejrzenia i pierwszego pobytu w maleńkim, przytulnym angielskim Tea House - jeszcze ciepłe, z chrupiącą skórką, podane z gęstą śmietaną i malinową konfiturą do południowej herbaty. Wrzuciłabym je do jednego worka z mufinami, magdalenkami, finansjerkami i crumpet'sami - takie niby nic, a cieszy :) Bo scones, to słodkie mini-bułeczki na sodzie, wcale nie przesadnie puszyste i wcale nie przesadnie pyszne same w sobie. Nabierają charakteru dopiero w połączeniu z masłem, konfiturą, słodką śmietanką i filiżanką dobrej herbaty lub kawy. Najlepsze są wyjęte prosto z pieca i nie potrzebują nawet interwencji noża, bo same lekko pękają podczas pieczenia mniej więcej w połowie swojej wysokości - wystarczy przełamać je i przełożyć ulubionym nadzieniem.
Moje ukochane fiołki zaskoczyły mnie i przechytrzyły jednocześnie w tym roku. Wyjątkowo długa zima sprawiła, że musiałam czekać na nie bardzo długo i kiedy wszyscy pisali, że jest ich wysyp, w moim ogródku na dalekiej północy nie było nawet ich śladu. Pojawiły się w końcu tydzień przed Wielkanocą - akurat ten tydzień, w którym nie miałam ani chwili wolnego czasu na ich zbieranie. Na fiołkobranie wybrałam się dopiero w słoneczny, drugi dzień świąt, ale część kwiatków wówczas zdążyła już przekwitnąć, a większość przywiędnąć. Zostały mi takie fiołkowe "spady", które mimo wszystko, z lekkim rozczarowaniem zebrałam. A że wszystkie "spady" najlepiej sprawdzają się zapakowane w słoikach, we wszelkiej maści przetworach, więc i fiołki postanowiłam w tym roku przerobić na słodkie i pachnące smarowidło do pieczywa. Kiedyś miałam okazję spróbowania sklepowej konfitury z płatków fiołka - była ciekawa w smaku, chociaż wyraźnie "podkręcona" sztucznym aromatem. Początkowo miałam zamiar zrobić jej domową wersję, ale wizja przebrania wszystkich kwiatków i oddzielenia płatków od maleńkich części zielonych szybko zweryfikowała plan i stanęło na różowo-fioletowej galaretce :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)