Restauracje zapełnione do ostatniego stolika odświętnie ubranymi rodzinami, od sędziwych dziadków, po niemowlęta w wózkach i rozkrzyczane, biegające pomiędzy stolikami dzieci, gwar, leniwa atmosfera i przede wszystkim unoszący się od progu zapach pieczeni - Sunday Roast, czyli "niedzielna pieczeń", kultywowana niezmiennie w brytyjskiej tradycji. Z mojego pobytu w Anglii utkwiły mi w pamięci najbardziej właśnie te niedzielne obiady i talerze uginające się od ogromnych plastrów pieczeni, skąpanej w brązowym sosie (gravy ;)) obok napuszonych, rumianych puddingów z Yorkshire. Te obrazki przypominają mi się często, bo tak się składa, że w moim domu mięsne obiady i pieczenie również jadamy zwykle w weekendy. Tylko wtedy jest czas na marynowanie i niespieszne przygotowywanie mięsa i zgadzam się z Brytyjczykami, że taka rumiana, soczysta pieczeń ma w sobie coś odświętnego.
A jednak zbliża się - małymi kroczkami, ale jednak. Takiego ładnego weekendu, jak ten ostatni nie było od dawna, a lato w powietrzu poczułam pierwszy raz w tym roku. Nawet pielenie grządek z kiełkującymi powolutku warzywami było w sobotę czystą przyjemnością :) Najchętniej przedłużyłabym taki weekend na cały tydzień i dlatego dzisiejszy wpis wyjątkowo nie z kuchni, ale zapraszam Was do ogrodu :)
W tym roku wszystko wydaje mi się spóźnione. Spóźniona wiosna, spóźnione lato (o ile w ogóle będzie ;)), spóźniony sezon truskawkowy. Nawet rabarbarowy zaczął się dla mnie późno, ale to głównie dlatego, że z uporem maniaka czekałam na swój własny, ogrodowy rabarbar. A że został on przesadzony w dogodniejsze miejsce na początku wiosny, trochę wody upłynęło zanim ukorzenił się i urósł na tyle, że można było pozyskać parę tych wyczekanych, różowych, kwaśnych łodyg. Bo rzeczywiście, w tym roku było ich jeszcze zaledwie parę, ale jeszcze parę wiosen, kiedy mój rabarbarowy krzaczek nabierze sił i wszystkie rabarbarowe specjały będą moje ;)
W końcu pojawił się u nas już na dobre. Piękny, błyszczący, aksamitny w dotyku, elegancki, o ciemnofioletowej, wytwornej szacie. Pan Bakłażan lub pani Oberżyna - jak kto woli :) Cieszę się bardzo, kiedy pojawiają się późną wiosną na sklepowych półkach i zostają tam już do końca lata. Bo nie wyobrażam sobie letniego grillowania bez podsmażonych prawie na chrupiąco plastrów, ani dużego garnka ratatouille przynajmniej raz w tygodniu bez mięsistych, rozpływających się w ustach kostek ani letnich obiadów bez roladek, od których znów uzależni się cała rodzina. Bardzo lubię bakłażana :) A jeszcze bardziej lubię być zaskakiwana nowymi smakami z jego udziałem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)