Siedzę, spoglądam w okno i pociągam nosem. Z moim nastrojem wszystko w jak najlepszym porządku, tyle że przeziębiłam się trochę. Dacie wiarę - przeziębić się w maju?! Świat schodzi na psy, a wraz z nim pogoda i najwyraźniej nie tylko z prawdziwą wiosną, ale i z latem w tym roku możemy się pożegnać. A o tropikach można tylko pomarzyć... więc sobie marzę, przeglądając tętniące ciepłymi kolorami wakacyjne zdjęcia. I od razu lepiej na duszy :) I jeszcze sernik tropikalny upiekłam! :)
Kiedyś, całkiem przypadkiem, natknęłam się na program w telewizji, z cyklu Smaki Polskie. Tematem tamtego odcinka były akurat pierogi, a dokładnie pierogi ruskie, o których pochodzeniu i o tym jak ich nadzienie zmieniało się przez lata, opowiadał dr Grzegorz Russak. Najbardziej zainteresowała mnie staropolska wersja, która podobno może poszczycić się aż 300-letnią tradycją w kuchni polskiej. Zanim tak popularne w naszej kuchni stało się nadzienie z ziemniaków i białego sera, wcześniej pierogi ruskie, pochodzące z Rusi Halickiej nadziewano kaszą jaglaną. Przyznam się, że od tamtej pory nie tylko chodziła za mną ciekawość tego smaku, ale też ciekawość samej kaszy jaglanej, która razem z wieloma innymi produktami powszechnej diety naszych pradziadków odeszła do lamusa, czego bardzo żałuję, po tym jak dowiedziałam się o niej trochę więcej.
I oto jest :) Mój pierwszy chlebowy zakwas i pierwszy chleb na zakwasie! Żaden to wyczyn dla rzeszy doświadczonych już piekareczek, które o wypieku chleba zakwasowego wiedzą wszystko lub bardzo wiele, ale chyba każda z nich pamięta dobrze swój pierwszy, wyhodowany w domu zakwas i ten wyjątkowy, pierwszy na nim wypiek. Emocje sięgające zenitu, niepewność, czy aby na pewno ta dziwna mieszanina w słoiku zadziała i w końcu rumiany chleb, wyjmowany z piekarnika drżącymi rękoma. Bardzo długo wzbraniałam się przed zakwasem, upatrując w nim coś skomplikowanego, niepewnego i całkowicie absorbującego uwagę. I chociaż Dziuunia od dawna suszyła mi głowę, żebym zaczęła piec prawdziwy chleb w domu, ciągle odkładałam to na później ;) Poza tym pewnie przyczynił się do tego również fakt, że mam to szczęście mieszkania w miejscu, gdzie całkiem dobry razowiec na zakwasie można kupić w lokalnym sklepie, więc tym bardziej brakowało mi motywacji, do czegoś, co miałam na wyciągnięcie ręki. I nawet trudno mi wskazać ten impuls, który w końcu skłonił mnie do nastawienia własnego zakwasu - po prostu pewnego pięknego wieczoru wymieszałam szklankę razowej mąki żytniej ze szklanką letniej wody i rozpoczęłam obserwację :)
Lody imbirowo-cytrynowe zrobiłam na życzenie moich majowych gości :) Najważniejszym wymogiem był ich mocno imbirowy smak. Odpadał więc suszony, sproszkowany imbir, który bardzo szybko wietrzeje i jego dodatek na pewno nie byłby tym czego oczekiwali szanowni "zleceniodawcy" ;) Całą kwintesencję smaku wydobyłam ze świeżego korzenia, podgrzewanego z mlekiem i śmietanką i to był strzał w dziesiątkę. Nie bardzo mogłam sobie wyobrazić czysto imbirowego lodowego smaku, postanowiłam więc trochę go podkreślić i urozmaicić cytryną.
Subskrybuj:
Posty (Atom)